Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   172   —

— O, jest ich dosyć i znajdują się nie dalej, jak o trzy dni drogi za nami. Słyszałem jednak od was, że Tobasowie zostali pobici przez Chiriguanosów i że poszli teraz w odwet przeciw swym zwycięzcom?
— Tak jest istotnie. I zapewne są już niedaleko... może pojawią się tu jutro.
— Ach, tak? Musimy więc śpieszyć się. Chodźcie! omówimy szczegóły po drodze.
Nie odrzekłszy nic na to, spojrzałem na Penę pytająco, ten zaś mówił:
— Przypuszczam, że pan nie masz zamiaru nas oszukać. Chcieliśmy wprawdzie przyłączyć się do Chiriguanosów i z nimi razem napaść na siedziby Tobasów. Ale, ponieważ Mbocovisowie są bliżej, bylibyśmy skłonni usłuchać pańskiej rady, pod warunkiem jednak, że pan da nam pewne objaśnienie.
— Proszę!
— W jaki sposób pan, będąc białym, mógł zostać dowódcą Indyan?
— Nic to nadzwyczajnego. Pracowałem wśród nich całe lata, jako carscarillero, i zawarłem z nimi ściślejszą przyjaźń, a zwłaszcza z ich głowaczem, zwanym Venenoso. Z jakiego powodu jestem przeciwnikiem Desierta, to nie należy do rzeczy. Mamy ze sobą dawne porachunki, i to wam do wiadomości wystarczy. A że Mbocovisowie zgodzili się na mój plan, więc napad przyjdzie do skutku. No, i cóż? czy jeszcze mi nie dowierzacie?
— Owszem, wierzę — odrzekł Pena. — A ty? — dodał, zwracając się do mnie.
— Hm! Wobec tego, że się wszystko tak dobrze składa, możemy spróbować.
— Doskonale! — rzekł uradowany Yerno. — Chodźcie więc natychmiast ze mną, bo szkoda czasu, a po drodze ułożymy plan całego tego przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie nam jak najlepiej.
— Hm!... — mruknął Pena z zadowoleniem. — Może to i dobrze.
— Ależ mało powiedzieć „dobrze“; jest wyśmie-