Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   171   —

— O, mam ja dość ludzi do rozporządzenia!
— Jakto? — zapytałem, oglądając się trwożnie. — Któż tu jest więcej?
— Proszę się nie obawiać — odparł z tajemniczym uśmiechem. — Ci, o których mówię, nie są tak blizko. Lecz gdyby nawet i byli tutaj, to nic wam z ich strony nie grozi; przeciwnie, przyjęliby was z otwartemi ramionami.
— Któż to są ci ludzie?
— Nie odpowiedziałbym panu na to, gdyby nie okoliczność, że znaną mi jest treść waszej narady. Wiem dobrze, że macie słuszny powód do zemsty nad starym Desiertem, i dlatego mówię z wami otwarcie, że jestem obecnie dowódcą Mbocovisów, którzy znajdują się niezbyt stąd daleko.
— Mbocovisowie? Toż to śmiertelni wrogowie Tobasów.
— Tak, i sądzę, że zbytecznem byłoby dla was udawać się do Chiriguanosów o pomoc przeciw swym krzywdzicielom.
— Chcesz pan zapewnie powiedzieć, że pańscy Indyanie byliby skłonni pomódz nam? A ilu ich jest?
— Pięćdziesiąt ośm głów.
— I pan sądzisz, że to wystarczy, aby zwyciężyć całe plemię Tobasów? no, i że my w to uwierzymy, co pan nam opowiadasz?
— Właściwie masz pan słuszność, powątpiewając w powodzenie napadu na Desierta z tak szczupłą garstką ludzi. Ale, dzięki temu, że Tobasów niema w domu, moglibyśmy opanować wieś bardzo łatwo.
— Że Tobasowie poszli przeciw Chiriguanosom, to prawda. Ale musisz pan liczyć się z tym faktem, że mogą lada chwila wrócić, i wtedy co?
— Gdyby zaszła taka okoliczność, możemy przeczekać gdzieś w ukryciu, zanim nie przybędzie nam pomoc.
— A więc, prócz tych pięćdziesięciu ośmiu, macie jeszcze więcej ludzi?