Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   170   —

— Aha! Arbolo? No, dobrze. A czem się pan trudni?
— Jestem cascarillero.
— Hm! teraz rozumiem. Jesteś pan towarzyszem starego pustelnika?...
— Ależ wcale nie towarzyszem, lecz wrogiem jego i konkurentem! Z pewnością nikt mu tak źle nie życzy, jak ja.
— Tak? No, to mogę panu oświadczyć, że i my obaj nie mamy powodu życzyć mu dobrze.
— Wobec tego jesteśmy przyjaciółmi.
— Oho! zbyt śmiało narzucasz się pan nam z przyjaźnią. Co do nas, nie mamy ochoty zadawać się z kimkolwiek w tej przeklętej puszczy. Spróbowaliśmy tego już raz i dosyć. Dwa razy oszukać się nie damy i radzimy panu, abyś szedł sobie swoją drogą, a nam dał spokój! Przy tych słowach chwyciłem towarzysza za rękaw, by go pociągnąć za sobą, gdy Yerno, zniecierpliwiony snadź naszym uporem, zawołał:
— Dajcież sobie powiedzieć przynajmniej, że mam chęć dopomódz wam w zamiarach. Jestem wrogiem starego Desierta i jego bandy, tak samo, jak i wy, i jeżeli chcecie pomścić się na nim, to udać się wam może jedynie z moją pomocą.
— A skąd pan wiesz, że chcemy się mścić na nim?
— O, wiem wszystko.
— No, proszę. Jak pan umiesz ładnie odgadywać myśli ludzkie...
— Podsłuchałem was, gdyście rozmawiali ze sobą po oddaleniu się starego. Siedziałem wówczas na poblizkiem drzewie.
— Do licha! A coś pan tam robił?
— Chciałem się dowiedzieć, co słychać w Laguna de Carapa, bo mam zamiar napaść na tę czerwoną zgraję.
— Napaść? — powtórzyłem zdziwiony. — Pan?... sam jeden?