Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   169   —

— Coś pan za jeden? — zapytałem, udając zdziwienie. — Czego pan chcesz od nas?
— Powiem wam zaraz, tylko zaczekajcie. Chcę się dowiedzieć, kto panowie jesteście.
— Cóż pana to obchodzi?
— I bardzo nawet obchodzi — odparł, patrząc nam badawczo w oczy, a zauważywszy, że zachowujemy się względem niego nieufnie, dodał:
— Przedewszystkiem nie obawiajcie się, bo nie jestem waszym wrogiem; przeciwnie, radbym wam dopomódz.
— Oho! każdy opryszek mówi tak samo. Ale ja nie mam ochoty do zawierania znajomości z byle kim. Należysz pan zapewnie do tych łotrów, którzy nas obrabowali.
— Ależ stanowczo nie. Ja nietylko że do nich nie należę, ale jestem ich wrogiem...
— Iii!... co nas to może obchodzić?... Chodź, przyjacielu — dodałem, zwracając się do Peny.
I mieliśmy ruszyć dalej, gdy Yerno zatrzymał mię za ramię, mówiąc:
— Panowie! dajcież nareszcie wytłómaczyć sobie, że nie jestem dla was niebezpieczny. Bo cóżbym mógł wam zrobić, jeden na was dwóch? Zaręczam, że jestem wam najzupełniej życzliwy.
— Bardzo to dobrze z pańskiej strony, ale nie myślimy korzystać z pomocy ludzi nam nieznanych.
— Czyżbym istotnie wyglądał na opryszka, że mi tak niedowierzacie?
— No, nie. Gdyby nawet zresztą i tak było, to my nie należymy do ludzi bojaźliwych. Pytasz pan nas o nazwiska, a nie mówisz, kim jesteś sam.
— Ależ owszem, powiem wam. Nazywam się... ja się nazywam Diego Arbolo.
Powiedział to w ten sposób, że odrazu było widocznem, iż na poczekaniu wymyślił sobie nazwisko. Wyraz „arbolo“ znaczy w naszym języku drzewo, więc drab niezbyt nawet swój dowcip wysilił, by nas okłamać i ukryć właściwe swoje nazwisko.