Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   167   —

— Znakomita myśl! Że też mnie nie przyszło to do głowy... Toż to jedyny dla nas ratunek!
— A widzisz, że umiem się z biedy wykręcić! Odnajdziemy Chiriguanosów, przyłączymy się do nich i napadniemy na tych łotrów. W ten sposób tylko możemy odebrać nasze mienie i przy sposobności zarobić coś nawet jeszcze.
— Doskonale! — zawołał Pena tryumfująco. — Gdyby był stary wiedział, żeśmy podsłuchali jego rozmowę z królową, nie byłby nas wypuścił z życiem. Wiemy teraz przynajmniej, gdzie szukać jego pieniędzy, które zabierzemy sobie, a Chiriguanosom oddamy byle co. Ten pies, patrząc, jak będziemy rozbijali jego skrzynie, będzie zgrzytał zębami i rzucał się bezsilnie. Wówczas zwiążemy go i rzucimy do wody aligatorom na pożarcie.
— Tak, ale czy Chiriguanosowie zechcą nas przyjąć do swego grona?
— Ręczę, że przyjmą nas z największą chęcią. Ja ich znam. Nie traćmy jednak czasu i puśćmy się bezzwłocznie w drogę, żeby się z nimi nie rozminąć. Przypuszczam, że stary nie wyśle za nami nikogo i nie będzie nas śledził. Ma przecie teraz głowę zajętą czem innem. Więc dalej w drogę!
Poszliśmy wzdłuż brzegu, nie troszcząc się wcale o człowieka, który, jak bazyliszek, siedział na drzewie.