Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   166   —

— Zbliżmy się teraz do drzewa, na którem drab siedzi, jednak w ten sposób, jakbyśmy nie dostrzegli jego śladów.
Głośno zaś dodałem:
— No, nareszcie dyabli go ponieśli! A byłem pewny, że nas wrzuci do wody aligatorom na pożarcie. Mielibyśmy miłą kąpiel, bo bestyi tych pełno jest w lagunach!
— Naprawdę dziwię się, że łotr tego nie uczynił. Musi to być głupiec nielada.
— Albo i nie głupiec. Ja przypuszczam, że chciałby spotkać się jeszcze z nami i dlatego nas oszczędził.
— Niechby mi raz jeszcze nawinął się przed oczy, a odpłaciłbym mu się za wszystko kulą w łeb.
— No, niech ci się nie zdaje, że tylko ty masz prawo do zemsty. Ja, mój drogi, nie spocznę prędzej, aż jego i wszystkich będących z nim ludożerców nie wystrzelam co do nogi. Zabrali nam łotry broń, ubranie, pieniądze i oto puścili gołych, jak tureckich świętych, w puszczę. I co teraz czynić? Ani czem upolować zwierzyny, ani w ogóle nic do zjedzenia... Niechże ich piekło pochłonie!
— O, tak. Niech dyabli wezmą zwłaszcza tego łotra... Musimy jednak coprędzej umykać stąd, bo nużby mu się żal zrobiło, że nas puścił i zachciałoby mu się ścigać nas nanowo...
— Ale dokąd nam iść?
— Dokądkolwiek, gdzie są ludzie, którzy mogliby dopomódz nam w nieszczęściu. Nad Rio Salado jest dosyć osad.
Zamyśliłem się na chwilę, a Pena zapytał:
— Cóżeś się tak zasępił? Może masz jaki sposób wyjścia?
— Mam, przyjacielu — odrzekłem, pozorując radość. — Nie pójdziemy nad Rio Salado, bo to zadaleko i poginęlibyśmy w drodze z głodu. Natomiast sądzę, że byłoby lepiej udać się choćby naprzykład do Chiriguanosów.