Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   165   —

znowu. Przez chwilę stał pod drzewem i patrzył ku nam, a następnie wdrapał się na nie i znikł wśród gałęzi.
Wiedziałem już, co to znaczy. Oddawszy lornetkę Desiertowi, zaleciłem mu, by mi związał ręce.
— Powiadasz pan — rzekł, — że Yerno skrył się w gałęziach? A to głupiec! Nie pomyślał widać, że tem łatwiej możemy go zobaczyć i ująć.
— My jednak nie uczynimy tego i udamy umyślnie, żeśmy go nie spostrzegli. Niech podsłucha naszą rozmowę.
— Dziwi mię jego pewność siebie.
— Najwidoczniej czuje się zupełnie bezpiecznym. Nie przypuszcza zresztą, abyśmy go na taką odległość dostrzegli, bo i nie wie, że mamy lornetkę.
Dobiliśmy do brzegu w odległości około dwudziestu kroków od drzewa, na którem się ukrył tajemniczy człowiek i z którego mógł doskonale słyszeć naszą rozmowę. Nie oglądaliśmy się umyślnie ku drzewu, ani też nie rozpatrywaliśmy się po ziemi, gdzie były wyraźne jego ślady, aby go tem nie zaniepokoić, wobec czego komedya nasza byłaby bezowocną.
Jeden z czerwonoskórych przywiązał łódź naszą do pnia, poczem wyniesiono nas na brzeg, a stary, rozwiązując mi ręce, rzekł głośno:
— No! umykajcie stąd coprędzej, aby po was śladu nawet nie zostało. Bo powiadam wam, jeśli raz jeszcze stopa wasza zbrudzi ziemię naszego stepu i złapiemy was, to nieszczęsna będzie wasza godzina! Precz, gałgany!
Przy tych słowach, uderzywszy mię wiosłem, oddalił się do łodzi i razem ze swoimi czerwonoskórymi powiosłował z powrotem. Ja zaś zacisnąłem pięści i pogroziłem za nim, a następnie zabrałem się do oswobodzenia z więzów przyjaciela. W parę minut byliśmy wolni i rozcieraliśmy sobie członki, jakby nam istotnie od więzów zesztywniały, przyczem rzekłem pocichu do Peny: