Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   164   —

— Szkoda oczu, sennor — rzekł stary.
Że zaś Pena był ciekawy i chciał spróbować lornetki, oddałem mu ją.
Przystąpił do otworu w parkanie, a rozejrzawszy się po okolicy, rzekł:
— A jednak... patrzcie! Tam jest jakiś człowiek!...
I wskazał ręką ku brzegowi jeziora.
— Pozwól pan! Zobaczę.
Zwróciłem szkła na wskazany przez Penę punkt i istotnie dostrzegłem człowieka, leżącego wpośród sitowia nad jeziorem.
— A no, to zapewne Yerno — rzekłem. — Zejdźmy coprędzej na dół, bo należałoby tę okoliczność wykorzystać. — I dodałem do starego: — Pan uda się z nami również.
— Ja? Czyś pan zwaryował? — żachnął się Desierto.
— Proszę się nie obawiać. Trzeba, abyś pan poszedł z nami. Po drodze wytłómaczę panu powód. Weź pan jednak z komory ze dwa powrozy albo rzemienie, aby nas obu powiązać. Lornetkę także proszę zabrać ze sobą.
Zeszliśmy szybko na dół, a po drodze opowiedziałem im w krótkości, co zamyślam uczynić, poczem uspokoili się.
Gdyśmy się znaleźli na brzegu jeziora, tu dwóch Indyan skrępowało Penę, jak barana, mnie zaś związali nogi, poczem wsadzono nas obydwóch do łódki i powiosłowano ku temu miejscu nad jeziorem, gdzieśmy widzieli przed chwilą Yerna. Nie mógł on nas ze swej kryjówki dostrzec, bo przedzielała go od nas wyspa. Dopiero, gdyśmy ją opłynęli, musiał nas zauważyć.
Leżałem w łódce i patrzyłem przez lornetkę, by zaobserwować, jak się Yerno wobec zbliżania się naszej łodzi zachowa.
Jakoż, spostrzegłszy nas, wyraźnie kierujących się w jego stronę, cofnął się szybko w głąb zarośli nadwodnych, po niejakim jednak czasie zobaczyłem go