Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   163   —

— A to poco? Przecie mówiłeś pan, że to wzbudziłoby podejrzenie napastników...
— Tak się z początku rzeczy przedstawiały. Wobec tego jednak, że Mbocovisowie mają się dowiedzieć za pośrednictwem naszem, iż przeciw wam ciągną Chiriguanosowie, będzie zupełnie usprawiedliwione, żeście przeciw tym ostatnim zabezpieczyli opuszczone mieszkania.
Przyznał mi słuszność stary, i wnet na jego rozkaz pootwierano szluzy, przyczem woda wtargnęła z szumem do okalającej osadę fosy, oblewając ją dokoła szeroką wstęgą.
Omówiwszy następnie najdrobniejsze szczegóły mego planu, daliśmy każdemu z Indyan wyczerpujące wskazówki, jak mają się zachować podczas napadu, i udaliśmy się do skalnej siedziby Desierta, aby się odpowiednio przebrać.
Stary posiadał w komorze znaczny zapas ubrań, z których wybrałem połataną koszulę i takież spodnie. Broń schowaliśmy w kryjówce Desierta, bo tu była najlepiej zabezpieczona.
Przed samym prawie zachodem wyszliśmy jeszcze na chwilę do ogrodu i ze wzgórza rozejrzeliśmy się po okolicy, przyczem stary wskazywał nam drogę, którą mieliśmy iść naprzeciw Mbocovisom.
— Szkoda, że przepadła mi lornetka — ozwałem się, na co stary oświadczył, że posiada własną, i po chwili przyniósł mi ją, przyczem okazała się lepszą od mojej.
Począłem badać okolicę, lecz, oprócz ptaków, nie zauważyłem żadnej żywej istoty.
— Kogo właściwie chcesz pan zobaczyć? — pytał Desierto.
— Oczywiście „zięcia“!
— Przecie nie poważyłby się chyba w biały dzień puszczać na wywiady.
— A jednak kto wie, czy nie jest właśnie w tej chwili gdzieś w pobliżu.