Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   162   —

— Pan wymyśliłby może lepszy sposób pokonania Mbocovisów?
— No, nie. Ale plan pańskiego towarzysza wydaje mi się zanadto zawiłym i... niebezpiecznym dla tych, co się ukryją w kościółku.
— Ba! trzeba wybrać na wykonawców planu takich ludzi, którzy mogą odpowiedzieć zadaniu z dobrym skutkiem. Przecie napad Mbocovisów skierowany jest przeciw wam jedynie, i wy powinniście dołożyć wszelkich starań, by odeprzeć go bez szkody dla siebie. Nas obu mogłoby to wcale nie obchodzić, a jednak zaofiarowaliśmy wam swą pomoc, i to w roli najbardziej niebezpiecznej.
— Słusznie, i skoro o tem pomyślę, aż mię mrowie przechodzi...
— No, no! damy my sobie radę — wtrąciłem. — Myśl pan raczej o sobie, a przedewszystkiem postaraj się, aby moje zarządzenia były ściśle wykonane. Jestem pewny, że „zięć“ już w tej chwili znajduje się w drodze do Laguna de Carapa, jako wywiadowca. Nie mamy więc zbyt dużo czasu do namysłu, i trzeba, abyś pan natychmiast wybrał ludzi do wykonania mego planu. Niech się zaraz udadzą do kościółka, a my tym czasem przebierzemy się w łachmany, by Mbocovisowie mieli naoczny dowód, jak srogo obeszliście się z nami.
— Możeby dobrze było, abym wziął na siebie brudną koszulę Indyanina? — zapytał mię Pena.
— Nie zaszkodziłoby. Im nędzniej będziemy ubrani, tem łatwiej uwierzą w nasze opowiadanie. Oczywiście wybierzemy się bez broni. W razie czego pożyczymy sobie od którego z Indyan noża do obrony. A zresztą może wystarczą nam nasze pięści...
W tej chwili właśnie mieszkańcy wsi wnosili do łodzi i na tratwę swoje mienie, w które nie byli zbyt zasobni, jak zwykle Indyanie. Wróciwszy z wyspy do wsi, zażądałem od starego, aby polecił otworzyć spusty kanału.