Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ III.
Nad Laguna de Carapa.

— Jak się panu zdaje? — zapytał mię Pena pocichu, — pójdzie za nami, czy nie? Bo ja nie przypuszczam.
— Ja zaś, przeciwnie, jestem pewny, że podąża już za nami.
— Cóż mu powiemy, gdyby istotnie nadbiegł. Czy powiemy mu swoje nazwiska?
— O, nie! Z początku będziemy udawali wielce ostrożnych. Trzeba bowiem mieć na uwadze, że może wśród Mbocovisów znaleźć się jaki człowiek, który sobie pana przypomni, co tem bardziej może nastąpić, gdy usłyszy pańskie nazwisko. Ale... słuchaj pan! ktoś biegnie za nami... Nie oglądaj się pan! Przyśpieszmy kroku; niech mu się zdaje, że chcemy go uniknąć. To on najniezawodniej...
Nie myliłem się. Po chwili zawołał ktoś za nami:
— Atto ahi![1]
Udaliśmy, że nie słyszymy, i biegliśmy dalej, on zaś krzyczał teraz, co miał sił:
— Paror, sennores! zatrzymajcie się! Mam z wami coś do pomówienia, a nie mogę was dognać... Pędzicie, jak wiatr!

Na te słowa obejrzeliśmy się, udając mocno wystraszonych. Był to istotnie „zięć“ we własnej swojej osobie.

  1. Stój!