Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   9   —

— To bajki, sennor.
— Przepraszam, wszystko to zostało bardzo dokładnie obliczone.
— Ale nie przez Indyan, sennor. Biali są to ogromnie przebiegli ludzie; sami kradną, rabują, mordują, a następnie składają to na nasz rachunek. Przysiągłbym, że co najmniej połowa z tych wykroczeń i zbrodni, które sennor przytoczył, obciąża właściwie sumienia samych białych, a wszystkiemu innemu winni oni pośrednio.
— Hm! słyszałem o tem już nieraz.
— I mówiono panu prawdę. Władze zaś krajowe wysyłają nawet wojsko, aby chroniło napadających na nas, i właśnie wśród wojska tego, które przeznaczone jest do strzeżenia granic, znajdują się najbezwstydniejsi rabusie. Jeżeli zaś cyfry, podane przez pana przed chwilą, zgodne są z prawdą, to właściwie cyfry owe dotyczą naszych krzywd, wyrządzonych nam przez białych najeźdźców. Przecie ziemia ta była naszą odwieczną własnością i nie przestała nią być do dziśdnia. Wszystko zatem, co na niej rośnie i żyje, jest nasze; więc jeżeli ktoś z nas z obszarów tej ziemi bierze konia, czy wołu, to bierze swoje, nie zaś cudze.
Takiemu rozumowaniu młodego Indyanina, wygłaszającego nie swoją wyłącznie teoryę własności, lecz dającego wyraz zapatrywań na tę kwestyę ogółu Indyan południowo-amerykańskich, nie mogłem odmówić słuszności, zwłaszcza, że wychodził z założenia, iż ziomkowie jego posiadali tę ziemię od wieków. Nie mogąc zaprzeczyć jego wywodom, rzekłem tylko:
— Nie mówmy o tem, bo zresztą my obaj nie jesteśmy w możności wpłynąć ani trochę na zmianę obecnych stosunków. Wspomniałem o rabunkach dlatego tylko, że była mowa o podróży przez Gran Chaco. Właściwie zaś polityka wcale mię nie zajmuje.
— Nie ma więc pan czego się obawiać z naszej strony, przynajmniej tak długo, dopóki ja jestem z panem.
— O, nie myślcie, abym się czemkolwiek wogóle