Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   8   —

napad, nie rabunek? Gdy zaś wytną lasy i wyzbierają herbatę, to z czego my będziemy żyli? Czy zresztą pytał się kto nas o pozwolenie wycinania lasów? czy proponowano nam jakie odszkodowanie za to? Bynajmniej. Teraz zaś, gdy nie zechcemy dopuścić ich do rabowania, chwycą za broń i będą nas mordowali bez miłosierdzia, zmuszając do obrony bez wyboru środków. I kogóż to uważać będziecie wówczas za dzikich barbarzyńców?
Tyle było słuszności w jego słowach, że zaprzeczyć mu nie byłem w stanie. Wolałem więc milczeć, on zaś po chwili ciągnął dalej:
— Tak, sennor. Oni to są stroną zaczepną, nie my, i ich należy oskarżać o mord i rabunek.
— A porywanie kobiet i dzieci czy to również obrona?
— Tak, skoro innego sposobu przeciw napastnikom nie mamy. Biali mają karabiny i kule, my zaś tylko strzały, które niczem są wobec broni palnej. Na tę jednak nie stać nas; nie mamy pieniędzy i nie możemy ich w żaden sposób zarobić, bo, wyparci z kraju rodzinnego, pozbawieni jesteśmy wszelkich zarobków. Dla uzyskania więc pieniędzy porywamy ludzi, aby następnie za wydanie ich otrzymywać okup.
— Ale też wielu z jeńców mordujecie...
— Tak, istotnie, bo zresztą jest to także sposób obrony. Czyż mamy wypuszczać wrogów z rąk swoich, aby nas potem z tem większą zaciętością napadali? Zresztą szkody, wyrządzone przez nas białym, są niczem wobec krzywd, których od nich doznaliśmy i ciągle doznajemy.
— Tak. Ale, jak widzę, nie macie o tem pojęcia, ile szkody wyrządzili Indyanie białym osadnikom w samem tylko dorzeczu La Platy w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu. Oto ni mniej, ni więcej, tylko skradli jedenaście milionów sztuk bydła, dwa miliony koni i tyleż owiec, zniszczyli trzy tysiące domów, a zabili pięćdziesiąt tysięcy ludzi.