Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   7   —

— O jakich niebezpieczeństwach pan mówi?
— Febra naprzykład czepia się przedewszystkiem białych, no, i inne jeszcze niespodzianki mogą was tam spotkać.
— Zapewne drapieżne zwierzęta?
— O, jeszcze jakie! zwłaszcza jaguary...
— Te nie są dla nas straszne. Ale może wypadnie nam spotkać się z dzikimi ludźmi, którzy są o wiele bardziej niebezpieczni, niż dzikie zwierzęta?
— Dzicy ludzie? Zapewne ma pan na myśli Indyan? Czyżby jednak pan sądził, że my należymy do dzikich?
— Co do pana osobiście, to rozumie się, że nie można go do nich zaliczyć. Ale czyż naprzykład wasz szczep Aripones należy do ludów cywilizowanych?
— No, nie. Ale kto temu winien, że współziomkowie moi już nie tacy są względem białych, jakimi byli poprzednio? Kto nas wypędził z naszych ojczystych siedzib w najdziksze okolice? Czyż już tej jednej przyczyny nie dosyć, abyśmy nienawidzili białych i bronili się przeciw nim zajadle, gdy nas wypierają nawet z takiego dzikiego zakątka, jakim jest Gran Chaco?
— Może macie słuszność, i nie dziwię się waszemu niezadowoleniu z tego powodu. Ale w żadnym razie barbarzyńskie mordy i rabunki nie są uczciwym sposobem walki.
— Tak, sennor! Czyż jednak w waszych cywilizowanych krajach wojna jest czemś innem, niż mordem i rabunkiem? Dajcie nam taką broń, jaką sami posiadacie, a potrafimy bronić się wedle waszych pojęć po bohatersku. Tymczasem jednak musimy odpierać napaści wrogów tak, jak możemy; to trudno.
— Czy nie oburzające jest naprzykład porywanie białych w niedostępne puszcze i wymuszanie potem za nich okupu?
— To jest istotnie barbarzyńskie, sennor, przyznaję. Ale któż nas tego nauczył? czyż nie biali właśnie? Teraz naprzykład sendador prowadzi całą ich bandę na zdobycie naszych posiadłości. Czyż to nie