Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   160   —

pan ze mną? — zwróciłem się z zapytaniem do towarzysza.
— Z panem choćby nawet do piekła...
— Cieszy mię to i pochlebia ogromnie. Przydasz się pan tam bardzo, gdyż znasz język Mbocovisów, którego ja wcale nie rozumiem. Jednakże zwracam pańską uwagę, że niewolno panu zdradzać się z tą znajomością ich języka, bo nużby znajdował się wśród nich ktoś, co widział pana w czasie bytności pańskiej u nich! Z „zięciem“, który niezawodnie odegra rolę tłómacza, będziemy mówili po hiszpańsku.
— Tak; trzeba, abyście byli bardzo ostrożni i przezorni — wtrącił stary. — Ja ze swej strony uczynię wszystko, co mogę, aby się naszym udało wychwytać tych, którzy przybędą na wyspę. Musimy tam zaraz popłynąć, aby na miejscu omówić szczegóły planu.
To rzekłszy, wydał stary polecenie, aby mieszkańcy osady zabrali całe swoje mienie i przeprawili się na wyspy, poczem udaliśmy się na najbliższą z nich w celu obmyślenia na miejscu planu obrony.
Kościółek, o ile można go było tak nazwać, miał w swem wnętrzu dwa rzędy prostych ław, spoczywających na palikach wbitych w ziemię. Przed ławami stał podwyższony nieco stół, a za nim jeden stołek. To było całe wewnętrzne urządzenie domu Bożego, w którym Indyanie krzepili nauką Chrystusową proste swoje dusze i modlili się zarazem.
Drzwi świątyni nie miały zamków. W bocznych jej ścianach były otwory bez szyb z drewnianemi okiennicami.
Rozejrzawszy się w tem wszystkiem, przyszedłem do wniosku, że trudno b yło wymarzyć lepsze nad to miejsce dla wykonania mego planu. Zauważył prawdopodobnie stary moje zadowolenie z tego powodu, gdyż zapytał:
— No, i cóż? Widzę, że pan jest dobrej myśli?
— Tak. I postaram się, aby Mbocovisowie dostali się tutaj, jak do potrzasku.
— W jakiż więc sposób zamierza pan to uczynić?