Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   159   —

i udadzą się tam również. Jestem przytem pewny, że „zięć“ sam wybierze się tam na zwiady.
— Hm! dobre to może wszystko, ale kłopotliwe...
— To trudno! Jeżeli chcemy mieć dobry rezultat, to trzeba ponieść trochę pracy. Co do mnie osobiście, gotów jestem przebrać się w nędzny jaki łachman, aby tem łatwiej nam uwierzono, że zostaliśmy przez was skrzywdzeni.
— Do licha! teraz zaczynam naprawdę pojmować, o co chodzi — mruknął stary. — Plan znakomity, ale... dyabelnie niebezpieczny. Chcesz więc pan udać się do nich i niby to poprowadzić ich przeciw nam?
— Nieinaczej. Tu u brzegu trzeba zostawić jedną łódź, która nie może unieść więcej ponad sześć osób. Mbocovisowie będą zmuszeni przeprawiać się z dziesięć razy, a ja będę im służył za przewoźnika.
— Ba! a jeśli pierwsi schwytani jeńcy zaczną krzyczeć, i tamci na przeciwnym brzegu spostrzegą się, że to zdrada?
— Bardzo słuszna uwaga... Możeby więc zwabić ich w miejsce pewniejsze, naprzykład do kościółka...
— Jakto? do świątyni? czyż to nie grzech?
— Czy budynek kościelny jest poświęcony?
— Nie.
— O cóż więc idzie? W takich okolicznościach nie będzie to świętokradztwem. Zresztą w razie wojny trudno jest z tem się liczyć, i nawet w Europie, gdy zajdzie potrzeba, przeznaczają kościoły na czasowy użytek wojska, pomimo, że są to miejsca poświęcone...
— Istotnie zdarzało się to już nieraz. Ale cóż uczynimy dalej?
— Drobniejsze szczegóły tego planu omówimy później. Teraz idzie głównie o to, aby mieszkańcy jak najprędzej opuścili wieś i przenieśli się razem ze swojem mieniem na dalsze wysepki. Ponadto chciałbym jeszcze obejrzeć dobrze kościółek, a następnie wybiorę się z Peną na spotkanie Mbocovisow. Wszak pójdzie