Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   156   —

Po mustrze pokazał nam stary ową fosę, ciągnącą się dookoła osady. Obejrzawszy spusty, zapomocą których fosę ową można było w jednej chwili nawodnić, wróciliśmy na plac zborny, gdzie zaprowadził nas Desierto do bardzo miluchnego, jak na tutejsze stosunki, domku, będącego rezydencyą królowej i jej dworu. Przed tym domkiem znaleźliśmy zastawiony wielki stół, zbity z prostych, nieheblowanych desek, a na nim stosy mięsiwa i doskonale przyrządzonych jarzyn oraz owoców. Zaproszeni przez starego, zasiedliśmy na zydlach dokoła. Noży i widelców nie było, bo zresztą każdy z nas miał własny swój nóż za pasem, a widelce można było doskonale zastąpić palcami.
Podczas tej uczty miejscowa ludność obstąpiła nas i przypatrywała się ciekawie naszej „robocie“, czemu wcale nie przeszkadzała honorowa warta, ustawiona w około dla większej parady.
„Uprzyjemniała“ nam obiad... muzyka, złożona z bębnów i jakichś nieznanych mi instrumentów. Na szczęście, apetyt, który mi niezwykle dopisywał, uczynił mię głuchym na ten koncert, a zresztą od grona „artystów“ zasłaniała nas cisnąca się prawie do samego stołu „publiczność“.
Od czasu do czasu królowa przywoływała do siebie którego z małych swych ulubieńców, by mu wetknąć w miedzianą buzię kęs mięsa lub kawałek owocu. Poszedłem za jej przykładem, zyskując sobie wśród malców chmarę przyjaciół, gdyż wnet wdrapało mi się aż trzech ich na kolana, otwierając usta, jak pisklęta.
Jakkolwiek poddani Uniki wiedzieli już, że grozi im napad wrogiego plemienia, jednak nie słychać było jakichkolwiek lamentów lub narzekań; przeciwnie, panował wśród nich zupełny spokój. Naprawdę tylko Indyanie mogą się poszczycić podobną obojętnością w obliczu groźnego niebezpieczeństwa, wiszącego tuż tuż nad ich głowami.
Inaczej, niż oni, zachował się Dosiérto. Znać było, że nie pochodzi on z tej rasy i że ma... nerwy, któ-