Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   155   —

— Co mu się stało? — zapytałem starego. — Przestraszył się nas?
— O, nie! To Unica wysłała go, by dał jej znać o naszym powrocie. Chodźmy!
Pierwsze domki we wsi stały w dwu rzędach, tworząc szeroką ulicę. Zbudowane były z drzewa lub z cegieł, a pokryte trzciną. Wokoło każdego z nich urządzony był ładny ogródek.
Na razie nie spotkaliśmy w osadzie nikogo, i dopiero, gdyśmy weszli na obszerny czworokątny plac pośrodku wsi, coś w rodzaju rynku, ujrzeliśmy kobiety i dzieci, zbite w gromadę. Wszystko bowiem, co żyło we wsi, zbiegło się przed chwilą tutaj, nie wyłączając nawet staruszków. Zauważyłem, że ludzie ci ustawieni byli w dwa zastępy: jeden, złożony z rosłych i tęgich mężczyzn w liczbie trzydziestu, a drugi z kobiet, o wiele liczniejszy. „Amazonki“ te uzbrojone były w łuki i rurki do strzał. Na froncie tego oddziału stała Unica, jak generał przed wojskiem. Za zbliżeniem się naszem rozległy się donośne jej słowa komendy, których nie zrozumiałem, i obydwie grupy z niesłychaną sprawnością „sprezentowały broń“, poczem na dany znak huknęły gromadnie głosy:
— Wiwat! Niech żyją nasi goście!
Zbliżyłem się do komenderującej z podziękowaniem za tak owacyjne przyjęcie, ona zaś w odpowiedzi odrzekła:
— Rada jestem, że wam to przyjemność sprawiło, ale pragnęłabym jeszcze, abyście zobaczyli naszą musztrę.
— Owszem, popatrzymy z przyjemnością — odrzekłem.
Nastąpiły ćwiczenia w obrotach i zmiany pozycyi w różnych kierunkach, bardzo sprawnie wykonane, co najwidoczniej napełniało dumą nietylko królowę, ale i starego nauczyciela. Chwaliłem, jak mogłem, budzącą istotnie podziw pracę nad organizacyą tego dzikiego plemienia, i to nietylko z prostej grzeczności, ale z przekonania.