Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   154   —

dyjska. Około domów uwijali się tu i ówdzie mieszkańcy wsi i słychać było odgłos bębna.
— Pocóż to bębnią? — spytałem.
— Widocznie Unica chce oznajmić swym ludziom o grożącem im niebezpieczeństwie i wydać rozkazy. A może i dla pana obmyśli jaką paradę... Teraz przedostaniemy się na wyspę, którą pan musi obejrzeć.
U brzegu kołysały się na falach liczne łodzie, większe i mniejsze. Wsiedliśmy do jednej z nich i niebawem przybiliśmy do brzegu wysepki. Obszar jej był niewielki; można ją było obejść w przeciągu pół godziny naokoło. Brzegi miała obramowane wysokopiennemi drzewami, a poza niemi widniały starannie uprawione grządki i zagony. Po przeciwnej stronie od miejsca naszego wylądowania wśród rozłożystych drzew wznosił się nieduży budynek, pokryty trzciną, na którego szczycie widniał... krzyż, a nad drzwiami napis: „Soli Deo gloria“.
— To nasz kościół — rzekł stary.
— Macie może i księdza?
— Niestety, niestać nas na to. Ale ludzie moi gromadzą się tu co niedzielę, a ja im czytam i objaśniam ustępy z Pisma Świętego, i modlimy się też tutaj wspólnie. Cóż robić! Wszechmocny i to przyjmie nam za dobre, bo ocenia szczere chęci, które za czyn wystarczyć nieraz mogą.
Udaliśmy się stąd następnie na drugą wyspę.
— Chów bydła — mówił stary, pokazując nam pasące się tutaj stada swoje — jest w Gran Chaco bardzo utrudniony ze względu na plagę moskitów. Pomimo to, przezwyciężyliśmy jakoś trudności i mamy teraz wielki pożytek ze zwierząt, zwłaszcza, że mieszkamy w okolicach odległych od ruchu handlowego i stałych siedzib ludzkich.
Po zwiedzeniu tych dwóch wysepek wróciliśmy do wsi. Tu jakiś malec, spostrzegłszy nas, począł umykać na łeb na szyję i drzeć się na całe gardło.