Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   153   —

żyłeś pan już wprawdzie niejedno, ale to jeszcze nie daje powodu do pewności, że i tu wyjdziesz pan obronną ręką, nie znając miejscowych warunków walki.
— A jednak...
— No, zobaczymy. A tymczasem może nam Unica przyrządzi co zjeść. Panowie zapewne jesteście bardzo głodni...
Wypróżniwszy szklanki i zapaliwszy świeże cygara, wyszliśmy z ogrodu tą samą drogą, jakąśmy się tu dostali. Unica prowadziła nas, a stary szedł ostatni. Gdyśmy przez pokój trupich czaszek wyszli na wierzchołek skały, zainteresowało mię, że stary miał na głowie kapelusz, którego przedtem nie widziałem. Prawdopodobnie więc była we wnętrzu skały jeszcze jakaś ubikacya, której podczas naszego przeglądu tajemniczej kryjówki nie zauważyłem.
Unica przebiegła przez gałęzie drzewa ze zwinnością wiewiórki i oddaliła się, nie czekając na nas, a stary ozwał się, gdyśmy się znaleźli już na dole:
— Pójdziemy najpierw nad jezioro, a potem dopiero pokażę wam osadę.
Podążyliśmy więc na brzeg w to samo miejsce, gdzie już przedtem byłem z Peną, i idąc dalej nalewo, ponad samą wodą, gdyż aż do brzegu przypierał zwarty las, stanęliśmy niebawem na zakręcie. Tu oczom naszym przedstawił się niezwykły widok. Wśród dosyć obszernej zatoki spostrzegliśmy zarośniętą drzewami prześliczną sporą wysepkę, a poza nią cały szereg mniejszych wysepek. Droga, którąśmy szli, była bardzo wązka i tworzyła rodzaj grobli. Po lewej ręce grunt opadał znacznie w dół, a dalej ciągnęła się ściana zwartego lasu.
— To właśnie jest ów wał, o którym panu mówiłem — objaśniał stary, — a my obecnie stoimy na ukrytym kanale. Później zobaczy pan to dokładniej.
Uszedłszy parę kroków dalej, zobaczyliśmy obszerną bezdrzewną prawie równinę, na której wznosiły się liczne chaty rozmaitej wielkości. Była to osada in-