Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   151   —

covisowie nie odważą się wleźć do wody, której nie znają; tego żaden Indyanin nie zrobi z zasady.
— A łodzie?
— Skądże ich wezmą, skoro ja swoje pościągam?
— Jeszcze jedno. Mając w pobliżu tyle materyału, mogą bardzo łatwo sporządzić sobie tratwę.
— Do licha! to mi wcale na myśl nie przyszło.
— Mniejsza jednak o to. Ja byłbym zdania, ażeby działać tu więcej podstępem, aniżeli bronią, i zabrać Mbocovisow do niewoli, gdyż w takim jedynie razie moglibyśmy dostać „zięcia“ żywcem.
— Masz pan słuszność...
— Nakoniec musimy wziąć pod uwagę jeszcze jedną okoliczność. Yerno był tutaj i obejrzał zapewne teren dokładnie, a więc wie, że wieś w normalnych warunkach nie jest oblana wodą. Skoro więc teraz spostrzeże wodę w fossie, to cóż sobie o tem pomyśli? Stary poskrobał się w głowę i nic na na to nie odrzekł, a ja ciągnąłem dalej:
— Domyśli się on zaraz, rzecz prosta, że ktoś jego zamiary zdradził, i czmychnie stąd czemprędzej, aby sprowadzić na nas następnie całą chmarę wrogów.
— Zupełnie słusznie — potwierdził Desierto. — Trzeba jakoś inaczej zacząć, jeśli chcemy dostać do rąk „zięcia“. Ale jak, oto pytanie.
— Tak, jak ja to obmyśliłem. Wybierzemy się mianowicie naprzeciw Mbocovisów i napadniemy na nich znienacka w miejscu, gdzie się zaczaili.
— Czy znane jest panu to miejsce?
— Zna je mój towarzysz dokładnie.
Tu Pena opisał szczegółowo wzmiankowane miejsce, a Desierto uradowany potwierdził:
— Tak. Rosną tam na wilgotnym terenie wysokie drzewa. Jeżeli Mbocovisowie istotnie tam obozują, byłoby to dla nas bardzo na rękę.
— Ale musimy postępować z ogromną przezornością, bo nieprzyjaciel silniejszy jest od nas o połowę.