Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   149   —

— Nie. A pan?
— Hm! Znam pewnego przewodnika po Andach, który nazywa się sendador...
— I ja słyszałem o nim wiele, ale nie widziałem go nigdy. Wiem tylko, że jest to skończony łotr.
— Na jakiej podstawie pan to mówi?
— W całej Ameryce południowej wiadomo, że człowiek ten jest złym duchem Indyan, bo podjudza jednych przeciw drugim, aby następnie w mętnej w odzie łowić dla siebie ryby. Podszczuwa ich również przeciw białym, a Mbocovisowie należą do jego najwierniejszych przyjaciół. Jestem pewny, że to on układa im plany napadów na wszystkie strony. Nie brak mu też sprzymierzeńców i wpośród innych plemion indyjskich, które, idąc za jego podszeptem, dopuszczają się rzeczy najgorszych. Czy pan zna bliżej tego opryszka?
— Niestety, tak. I dałoby się o nim powiedzieć bardzo wiele, ale w tej chwili niema na to czasu, bo przedewszystkiem musimy obmyślić plan obrony. Powiem tylko, że wedle moich domysłów ów „Yerno“ jest właśnie jego zięciem.
— Do licha! radbym, abyś się pan nie mylił.
— Dlaczego?
— Gdyż wówczas udałby się nam wyśmienity połów. Jeżeli bowiem dostanę w swe ręce „zięcia“, wyśpiewa mi on wszystko, a głównie objaśni, gdzie się znajduje stałe mieszkanie teścia. Skoro zaś się tego dowiem, wówczas unieszkodliwię sendadora raz na zawsze.
— Ale jak pan dostanie zięcia?
— Już ja go potrafię wydobyć z pośród Mbocovisów.
— Byłoby to przedsięwzięcie bardzo dla nas pożądane, i dlatego obaj z towarzyszem przyłączamy się doń ze szczerą chęcią dopomożenia w niem panu. Bo i my... Ale o tem później... Główna rzecz, aby schwytać „zięcia“.
— Bardzo mię to cieszy, że ofiarowujecie mi swą pomoc, gdyż rozporządzam zaledwie trzydziestoma