Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   145   —

— A więc biada napastniczym Mbocovisom, którzy są już prawdopodobnie niedaleko stąd!
— Czy zrobili oni panu co złego?
— Nie.
— Dlaczegóż więc uważasz ich za swoich wrogów?
— Właściwie nie są oni dla mnie usposobieni wrogo, ale skoro staję po waszej stronie, to już z natury rzeczy muszę uważać za swoich nieprzyjaciół tych, którzy przeciw wam występują.
— Czyżbyście mieli nie poprzestać na samem ostrzeżeniu?
— Jesteśmy gotowi na wszystko.
— Ale nie macie w tem własnego interesu?...
Te słowa wskazywały, że jeszcze ciągle nas podejrzewa, więc odrzekłem:
— Każdy uczciwy człowiek ma obowiązek przeszkodzić złym czynom i stanąć w obronie zagrożonych. A właśnie Mbocovisowie, jak się dowiedzieliśmy od nich samych, mają zamiar napaść na was w celach rabunku.
— Ha! skoro tak... Radbym jednak wiedzieć, kto jesteście, komu stała się wiadomą moja tajemnica...
— Nazywam się Pena — rzekł na to mój towarzysz, — pochodzę z Porto Allegro i zajmuję się zbieraniem kory.
Na wzmiankę Peny, że jest zbieraczem kory, wyraz zaniepokojenia wystąpił na twarz starego. Widocznie obeszło go mocno, że Pena jest mu konkurentem zawodowym. Zapytał też skwapliwie:
— W jakich stronach pan pracuje?
— Wszędzie.
— Czy i w Gran Chaco?
— Owszem.
— I chciałbyś pan tu zacząć robotę?
— Być może, jeżeli znajdę dobrych towarzyszów.
— W takim razie muszę pana ostrzec przed Indyanami, którzy nie oszczędzają białych, wchodzących im w drogę.