Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   144   —

— Przyprowadzam wam mego tia — rzekła. — Obiecał wam przebaczyć...
Śmiesznem mi się wydało to „przebaczenie“, ale nie okazałem tego po sobie. Dlaczego zresztą nie miałem pozostawić staruszka w mniemaniu, że właściwie nie jemu, lecz nam stała się krzywda. Niechże ma tę przyjemność — pomyślałem sobie.
Stary skłonił lekko głową i rzekł:
— Unica objaśniła mię, jak rzeczy stoją, i przychodzę teraz do wniosku, że gdybyście się byli inaczej względem mnie zachowali, nie byłbym tak dla was bezwzględnym.
Takie objaśnienie starego było właściwie niczem innem, jak tylko dyplomatycznym wybiegiem dla naprawienia zmiany frontu, bo przecie Unica nie dowiedziała się od nas więcej, niż on. Pomimo, że wybieg ten był rażąco naiwny, ułatwiłem mu sytuacyę, mówiąc:
— Wtargnęliśmy do pańskiego mieszkania, nie pytając o pozwolenie; nic dziwnego więc, żeśmy wzbudzili słuszny gniew pański. Obecnie za ten nasz postępek przepraszamy pana najserdeczniej.
— Bardzo mię to cieszy, żeście uznali za konieczne naprawić swój błąd. Teraz idzie tylko o to, czy można zaufać wam istotnie.
— Cóż mamy uczynić, aby pan nam uwierzył? Chyba, że zaczeka pan, aż nasze wyznanie potwierdzą czyny. Uwierzy pan, wówczas wszystko jeszcze może się skończyć dobrze; nie uwierzy pan, Mbocovisowie mogą na was napaść z nienacka i...
— O, ja do tego nie dopuszczę.
— Zresztą dla przekonania się o prawdzie słów moich niech nas pan zatrzyma, i jeśli się okaże, że skłamaliśmy, możesz nas sennor rozstrzelać.
Stary uśmiechnął się tajemniczo i odrzekł:
— No, no! nie widziałem jeszcze w życiu takich śmiałków, którzyby coś podobnego proponowali. Wręcz wierzyć mi się nie chce, aby to było szczere, i biada tym, co są nam wrogami!