Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   143   —

— Ale żyją?
— Żyją i nic im z naszej strony nie zagraża.
— Jak widzę więc, przybyliście tu, jako przyjaciele nasi, i sądzę, że pozostaniecie nimi nadal.
— Owszem, ale pod warunkiem, że nas tu już nikt więcej nie obrazi.
— Przyrzekam to panu.
— Ba! ale co będzie, jeżeli tio zechce porwać się na nas nanowo?
— Pomówię z nim i nie wątpię, że mię usłucha.
— Chodźmy więc.
— Chodźmy. Albo... może lepiej będzie, gdy ja sama uwolnię tia z więzów. Stary jest bardzo dumny i lepiej, że na razie nie będzie pana widział, gdy mu rozetnę więzy, bo nie odczuje tak upokorzenia...
— Czy jednak sennorita nie zawiele od nas wymaga?... A nużby nad głową naszą zawisło nieprzewidziane jakie niebezpieczeństwo!
— Nie, panie. Ręczę za to słowem, że możecie się tutaj czuć pod moją opieką zupełnie bezpiecznymi. Czy zapewnienie to wystarcza panu?
— Najzupełniej, i może pani iść.
Pobiegła ku tajemniczej skale, a Pena, patrząc za nią, rzekł:
— Dzielna dziewczyna!... Jak pan sądzi, co będzie z nami?
— Nic! Przyprowadzi tu Desiérta i każe mu przeprosić nas.
— Co przyjdzie staremu z wielką trudnością.
— No, bo to wcale nie należy do przyjemności zostać w ten sposób upokorzonym, zwłaszcza dla takiego, jak on, dumnego i nieugiętego człowieka.
— Dziewczyna ta jest o wiele roztropniejszą od niego. A przytem znać w niej młodą lwicę. Już w samej jej postaci udarza królewskość.
Po upływie blizko pół godziny młoda Indyanka wróciła, prowadząc za sobą starego, w którego twarzy widać było raczej zakłopotanie, niż przygnębienie.