Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   142   —

gdyż przez nich właśnie poznała pani tego człowieka. Muszę pani oświadczyć, że nie mówię to o nich bez powodu, bo wkrótce nadciągną oni tutaj w celu napadnięcia na was.
— Tak? Skąd pan wie o tem?
— Znaleźliśmy się przypadkowo w pobliżu nich i podsłuchaliśmy ich naradę.
Dziewczyna na te słowa wstała, a oczy jej zapłonęły gniewem, i rzekła głosem stanowczym:
— Musicie mi wszystko powtórzyć co do słowa, abym wiedziała, co zarządzić.
Z prawdziwem zdumieniem patrzyłem na młode to dziewczę, które, zamiast bojaźni kobiecej, posiadało tyle hartu i odwagi, że na pierwszą wiadomość o niebezpieczeństwie pomyślała przedewszystkiem o zarządzeniu obrony.
Opowiedziałem jej treść podsłuchanej w obozie Mbocovisów rozmowy i następnie naszą wędrówkę aż tutaj, do chwili, gdy stanęliśmy w otwartych drzwiach tajemniczego schroniska.
Nie przerywała mi i dopiero teraz krzyknęła z przerażeniem:
— I wyście się na to odważyli?
— Jak pani widzi.
— Widzieliście więc mego wuja poraz pierwszy w życiu? Naprawdę dziwię się, widząc was tutaj przy życiu. Nie było dotychczas wypadku, aby ktokolwiek obcy, wszedłszy do tej kryjówki, opuścił ją żywym.
— Czy istotnie tio ze wszystkimi obcymi postępuje tak surowo?
— To jest u niego zasadą, od której nie czyni wyjątków.
— Hm! gdyby sprawa wzięła taki obrót, jak zamyślał stary, to istotnie bylibyśmy w tej chwili nieboszczykami. Proszę posłuchać, jak to było.
I opowiedziałem jej całe zajście ze wszystkimi szczegółami. Słuchała spokojnie, gdy jednak wspomniałem, że wszyscy trzej leżą związani, krzyknęła: