Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   146   —

— Indyanie są przecie w całej Ameryce, i nigdy ich nie pytałem, czy mi pozwolą zbierać korę, bo uważam siebie za zupełnie od nich niezależnego. Czy zresztą ponoszą oni przeze mnie, jako zbieracza kory, jakąkolwiek krzywdę? Wszak tego produktu wystarczy i dla nich.
— Ba, a gdyby nie zechcieli podzielić pańskich zapatrywań?
— Wówczas... no, wówczas mam doskonały karabin... i potrafiłbym sobie nim poradzić w usunięciu przeszkód. Zdaje mi się, że czerwonoskórzy z Gran Chaco nie są niebezpieczniejsi od swoich współbraci z innych okolic Ameryki południowej.
Stary, widząc, że Pena na każdy jego argument ma gotową odpowiedź, zwrócił się z kolei do mnie:
— A pan jesteś także cascarillero?
— Nie, panie. Jestem viajador[1] — odrzekłem i wymieniłem mu swoje nazwisko.
— Pochodzisz pan z Europy?
— Tak, panie.
— Może z Niemiec? — zapytał, zaniepokojony.
Widząc to jego zmieszanie, wstrzymałem się z odpowiedzią. On zaś, jakby usprawiedliwiając się, dodał:
— Boję się tych ludzi... To szakale!...
— Dlaczego pan takie o nich ma mniemanie? Czy pan ich zna? Skąd pan pochodzi?

— Powiem to panom, aczkolwiek z bólem serca. Jestem z rodu Duńczykiem, a ojczyzną moją jest Szleswik-Holsztyn. Dobrze mi było w kraju i byłbym tam złożył kości moje, gdyby nie nadszedł czas ucisku ojczyzny mojej przez Prusaków, którzy gwałtownie chwycili się wszelkich barbarzyńskich środków w celu wynarodowienia i zniszczenia mych ziomków. Ofiarą buty i przewrotności tych ciemięzców padłem między innymi i ja. Oskarżono mię o działalność patryotyczną dla dobra mego kraju, i byłbym już dawno należał

  1. Turysta.