Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   135   —

— Proszę się nie bać, sennorita! My pani nic złego nie zrobimy...
Dziewczyna, napół Indyanka, jak to teraz zauważyłem, stała u wejścia do altany, jedną ręką opierając się o odrzwia, a drugą trzymając na piersi. Była ubrana w długą suknię płócienną, sięgającą do ziemi, z szerokimi rękawami, jak u szlafroka. Dwa krucze warkocze zwisały jej poniżej kolan. Twarz miała śniadą, pięknie zaokrągloną, bez śladu jakichkolwiek cech rasy indyjskiej, jak naprzykład wystające kości policzkowe. Pod względem urody w zupełności dorównywała pierwszej-lepszej piękności europejskiej.
Że się nas przelękła, nic w tem nie było dziwnego. Żyła przecie w puszczy, odcięta od świata, widząc tylko Indyan. A tu nagle pojawiają się dwaj biali, i to o wyglądzie, mogącym obudzić poważne podejrzenie!
Tuż obok niej stał oparty o ścianę altany karabin. Dziewczyna, mierząc nas od stóp do głów, zapłonęła żywym rumieńcem i, chwyciwszy karabin, lufę jego skierowała prosto ku nam ze słowami nabrzmiałemi gniewem i groźbą:
— Coście za jedni? czego tu chcecie?
— Przedewszystkiem niech piękna sennorita raczy łaskawie odłożyć karabin — odrzekłem. — Nie jesteśmy wrogami pani.
— Czy widzieliście się z moim wujem?
— Oczywiście.
— Spodziewam się — rzekła, odkładając karabin, — żeście z nim mówili, gdyż inaczej nie bylibyście tutaj. Czemu jednak on nie przyszedł z wami?
— Przyjdzie zaraz. Został, aby przygotować coś na nasze przyjęcie.
— A czemuście nie pozostawili broni na dole?
— Bo chcemy pozostać tu trochę dłużej. Jeżeli jednak sprawia to pani nieprzyjemność, możemy karabiny nasze odłożyć na stronę.
— Co? — zaśmiała się. — Sądzisz pan, że się