Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   134   —

— Do stu tysięcy... jakaś sennora!
— Albo sennorita. Strzeż pan swego serca!
— A niech ją tam licho weźmie!... Kobieta, czy panna, wszystko mi jedno... Ale tu, że się znajduje, tu!... Naprawdę nie mogę wyjść z podziwu!
— Tak, to ciekawe! Ale dowiemy się zaraz...
— Jakto? Pan chcesz się jej pokazać?
— No, a jak postąpić? Przecie słyszała nasze głosy.
— Eee! — odkrzekł, skrobiąc się w głowę, Pena, — wolałbym wrócić. Nie wyglądamy na takich, którzyby umieli kłaniać się damie...
Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem. Oto Pena, mężczyzna dzielny i nieustraszony w dzikiej puszczy i wobec wroga, poczuł lęk przed... kobietą.
— Bo proszę sobie wyobrazić — dodał, — przed nami kobieta, niezawodnie dystyngowana, a my z wyglądu niczem włóczęgi...
— Przypuszczam jednak, że i ta sennorita nie jest tak ubrana, jak do salonu, bo po pierwsze, przebywa w Gran Chaco, powtóre, styka się z Indyanami, a po trzecie, nie boi się prochu.
— Skąd pan wie o tem?
— Przecie niedawno słyszeliśmy wystrzał. To ona strzelała do ptaka i nie chybiła, jak to wynika z jej własnych słów.
— No, skoro tak, to sennora, która umie strzelać, nie będzie się gniewała, żeśmy nie we frakach i nie w lakierkach. Idź więc pan naprzód, a ja pójdę za panem.
— Tio! czemu nie odpowiadasz? — zabrzmiał znowu dźwięczny głosik w altanie.
— Bo go tu niema — odrzekłem, zbliżając się tuż pod samą altanę.
Na ławeczce siedziało urocze dziewczę, które na nasz widok zerwało się przestraszone. Pena, schowany dotychczas za memi plecami, wysunął się teraz, nabrawszy odwagi, i rzekł do dziewczęcia uspokajająco: