Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   133   —

na grządki najszlachetniejszych warzyw i kwiatów... w to niktby nie uwierzył.
— Istotnie. Nawet owo mieszkanie w skale nietyle dziwi, co ten ogród. Stary jest na wygląd ascetą i niewielką zdaje się przywiązywać wagę do rzeczy doczesnych. Jakże więc wytłómaczyć sobie ten przepych w ogrodzie? Te kwiaty, ta romantyczna altana! No, no! A spójrz pan tam, co to za widok wspaniały!
W otaczającym ogród murze znajdowały się prostokątne otwory, zasłonięte z zewnątrz zielenią, ale tylko o tyle, że można było przez nie widzieć rozległą okolicę.
— To ciekawe! — dziwił się Pena. — Nawet okna na świat szeroki porobił sobie stary. Ale z czego zbudowane są te ściany? Przecie w Gran Chaco niema kamieni.
— Jest natomiast glina, z której mógł sobie wypalać cegły. Przecie przechodziliśmy nawet przez teren gliniasty.
— Czyżby uczył tej roboty swoich Indyan?
— Niezawodnie. Ale musiało to być nie dziś, nie wczoraj, lecz dosyć dawno, bo mury są osuszone i porosłe. Ale oto i druga altanka. Chodźmy; może stamtąd zobaczymy jezioro!
Druga ta altanka była tak gęsto opleciona roślinami szerokolistnemi, że ledwie ją można było rozróżnić wśród zieleni z daleka. Zbliżając się ku niej, anim się spodziewał, że mi na chwilę oddech zamrze w piersiach. Bo oto nagle posłyszeliśmy ni mniej, ni więcej, tylko dźwięczny głos kobiety:
— No! tio[1], posłałeś? Trafiłam przecie ptaka dobrze, i nie powinien przepaść.
Głos brzmiał silnie, jak dzwonek, i z odcieniem pewnej surowości, a słowa powyższe wypowiedziane były po hiszpańsku.

Stanęliśmy, patrząc jeden na drugiego, zdumieni tą nową niespodzianką, a po chwili Pena szepnął:

  1. Wuj.