Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   132   —

— Pewnie, bo chyba siodeł tych nie wkłada na Indyan.
— Nigdybym nie przypuszczał, że tu, w Gran Chaco, zobaczę siodła... i to u Indyan...
— Indyanie ci jednak są niemal stałymi osiedleńcami tych stron; dlaczegóżby nie mogli mieć koni? Przypuszczam, że pod wpływem Desiérta ucywilizowali się do pewnego przynajmniej stopnia. Ale... ale... patrz pan! — zauważyłem zdumiony. — Jakieś schody...
Istotnie drewniane schodki prowadziły do góry. Weszliśmy po nich i, uchyliwszy niedomkniętych drzwiczek, znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni. Drzwiczki te nie otwierały się do góry, jak to bywa w niektórych piwnicach domowych, lecz stały pionowo, a ponad niemi zbudowany był daszek, podobnie, jak na okręcie.
Znalazłszy się nazewnątrz tajemniczego mieszkania Desiérta, rozejrzeliśmy się naokół. Nie było stąd widać ani lasu, ani też skał, tylko wokoło wznosił się najzwyczajniejszy mur, wysoki co najmniej na 10 metrów.
Nie to jednak w prawiło nas w najwyższe zdumienie, lecz zupełnie inna okoliczność. Oto przed nami roztaczał się wspaniale urządzony... ogród z grządkami i klombami, jak w jakimś parku florenckim lub medyolańskim. Wśród grządek sterczały tu i ówdzie szczepione krzewy róż. W głębi pod murem widniała nieduża szopka, opodal zaś altana.
Przeszliśmy chodnikami, utrzymanymi bardzo starannie, do owej szopki. Były w niej złożone motyki, łopaty i grace, a prócz nich inne jeszcze nieznane mi narzędzia, nic z ogrodnictwem wspólnego nie mające. Pena objaśnił mię, że są to przyrządy, którymi się posługują poszukiwacze kory.
Gdyśmy następnie zwrócili się ku altanie, Pena przystanął nagle, rozłożył ręce i ozwał się ze zdumieniem:
— No, proszę! to naprawdę przechodzi wszelkie wyobrażenie. W samym środku Gran Chaco natrafić