Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   136   —

boję broni, jak wasze kobiety? O, nie! ja ją kocham całą duszą i nie mogę obejść się bez niej ani godziny. Proszę jednak siadać.
Postawiwszy karabiny pod ścianą, weszliśmy do altanki, w której mogło się pomieścić co najmniej sześć osób.
— Mój Tio musi mieć do panów ogromne zaufanie, skoro dopuścił was do poznania swoich tajemnic — rzekła, gdyśmy usiedli naprzeciw niej. — Do tego ogródka jeden tylko jedyny człowiek miał prawo wchodzić. Zasępiła się, a ja zapytałem:
— To był zły człowiek?
— Pan wie o tem? — przerwała żywo.
— Nie, ale tylko pytam...
— A może pan go zna? może pan wie coś o nim? Gdzie on jest obecnie?
Znowu przy tych jej słowach tryskały spojrzenia, jak iskry.
— Ależ proszę się uspokoić, sennorita! nie znam go i nigdy go nie widziałem.
— A dlaczego pan o niego pyta?
— Bo przecie pani pierwsza wspomniała o nim...
— Skąd jednak myśl, że to człowiek zły?
— Wywnioskowałem to z oblicza pani, która niezawodnie uważasz go za takiego.
— Jakto? wyczytałeś to pan z mojej twarzy? Być może... nie pomyliłeś się pan. Jest on krzywoprzysięzcą, i dlatego go nienawidzę...
Mówiąc to, zacisnęła ręce w piąstki i przygryzła usta.
Rozmawialiśmy zaledwie parę minut, a już poznałem tajemnicę jej serca. Zdradzić się z nią mogło tak prędko jedynie dziecię natury, jakiem było to dziewczę.
W altanie były dwa otwory, przez które roztaczał się widok na jezioro.
— Z tej strony powinienby przybyć — rzekła, wskazując jezioro. — Ale do dziś-dnia go nie widać... — I dodała: — Och, jak ja go nienawidzę!...