Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   127   —

brej mojej woli, o czem wkońcu stary przekonałby się dowodnie. Zresztą, zachowując broń, miałem i to na uwadze, że gdybym się mu poddał, a nie byłoby dość czasu na obronę przed napaścią Mbocovisow, zamknąłby nas niezawodnie na cały dzień, tymczasem zaś „zięć“ splądrowałby osadę indyjską, odkrył tajemnicze mieszkanie starego wodza i wszystkich nas pomordował. Wobec tych okoliczności postanowiłem nie oddawać się dobrowolnie w ręce starego dziwaka.
— Przypuszczasz więc pan, że mi się obronisz? — zapytał.
— Tak, będziemy się bronili.
— Ha! sami sobie krzywdę tem uczynicie — rzekł, a zwróciwszy się do stojących w głębi Indyan, skinął: — Chodźcie tu!
Drągale wyszli ku nam i skierowali na nas śmiercionośne rury.
— No! i cóż? — zapytał stary szyderczo.
Sytuacya nasza nie należała do bezpiecznych. Jeden ruch ze strony tych drabów, a w parę sekund byłoby po nas. Trupie czaszki w tej osobliwej pustelni nie były bez znaczenia.
— A oto zatruty nóż — mówił dalej Desiérto, błyskając nam przed oczyma sztyletem. — Starczy lekkie zadraśnięcie... i śmierć! Cóż pan na to?
— Co ja na to? — odrzekłem, bacząc ustawicznie na obu Indyan, by mię nagle mordercza strzała nie zaskoczyła. — Ja powiem panu, że nóż pański może być niebezpieczniejszy dla pana, niż dla nas.
— To dowodzi, żeś pan zwaryował — rzekł Desiérto.
— Przeciwnie, jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach i równie dobrym humorze, jak i pan.
— Wobec tego muszę się postarać o to, byś pan ten humor stracił... Oświadczam, że liczę do trzech, i jeżeli w tym czasie nie złożycie broni, ja złożę ciała wasze u moich stóp...
— Proszę liczyć... nie przeszkadzam...