Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   125   —

— Nie kłam pan! — odrzekł gniewnie, pierwszy raz używając wyrazu „pan“. — Wykrętami swymi rozdrażnisz mię pan jeszcze bardziej, a sobie nic nie pomożesz.
— Mówię prawdę: chcę pana ostrzedz.
— Ostrzedz? — zaśmiał się ironicznie.
— Ależ to zbyteczna z waszej strony fatyga. Ja nie chcę żadnych przysług od ludzi waszej rasy i dam sobie radę sam, bez niczyjej pomocy.
— Tak pan jesteś pewny swego bezpieczeństwa?
— Zupełnie. I jeżeli macie zamiar mię ostrzegać, to najlepiejbyście zrobili, ostrzegając mię nie przed kim innym, lecz przed sobą samymi.
— A jednak istotnie grozi panu niebezpieczeństwo ze strony szczepu Mbocovisów, którzy nadciągają tu zbrojnie i zamierzają was napaść.
— Ładną bajkę mi pan opowiadasz.
— To nie bajka, lecz prawda, i ręczę za to słowem honoru.
— Daj pan spokój; ludzie waszej rasy nie posiadają honoru, a więc nie powinni szafować słowem.
— Pan nas obrażasz — odciąłem się. — Że przyjąłeś nas niezbyt życzliwie, można to wybaczyć, gdyż i my weszliśmy tutaj, nie pytając o pozwolenie. Jednakże dosyć już tych słów obelżywych!
I mówiąc to, postąpiłem dwa kroki naprzód, a Pena obok mnie.
Stary machnął ręką lekceważąco i rzekł:
— Radzę wam, abyście nie byli natarczywi, bo zobaczycie sami, że tak będzie, jak ja zechcę i jak ja zrobię. Skąd wiecie, że Mbocovisowie chcą na nas napaść?
— Podsłuchaliśmy ich.
— Nie wierzę w to, abyś pan miał tyle odwagi i śmiał zbliżyć się do nich — odrzekł, oglądając mię od stóp do głów.
— Ja zaś nie mogę uwierzyć, abyś pan był owym sławnym człowiekiem, którego zwą Desiérto...
— Owszem, jestem nim.