Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   124   —

— A więc tak — rzekł, uśmiechając się chytrze, — jesteście moimi więźniami! Proszę teraz złożyć broń!
— Czyżbyś pan przypuszczał, że go usłuchamy? Zapewniam pana, że dwóch silnych mężczyzn nie tak łatwo zmusić do poddania się.
— Ja zaś oświadczam wam, że nie jestem samotny, o czem zaraz się przekonacie.
Odstąpił na bok, abyśmy mogli zobaczyć dwu Indyan, stojących w drugiej izbie; trzymali oni w pogotowiu rurki do wydmuchiwania zatrutych strzał; w jednym z nich poznałem tego samego, który nam drzwi otwierał.
Stać tak naprzeciw ludzi, mogących potraktować nas każdej chwili śmiercią, nie należało do przyjemności. Jednak nie straciłem pewności siebie i odrzekłem:
— Jeżeli to jest już cała pańska załoga, to źle stoją pańskie sprawy. Jeden z tych obrońców zdębiał przed chwilą na sam widok obcych ludzi. A przypuszczam, że i drugi nie większym jest bohaterem!...
— Przeląkł się, bo wziął was w pierwszej chwili za upiorów. Obecnie wie już, żeście nie upiory, lecz źli ludzie, i nie ma powodu do lęku. Posłuchajcie mię, radzę, złóżcie broń dobrowolnie!...
— A możeby lepiej było, abyś pan nas posłuchał. Przecie pan nie wiesz, nie pytałeś nas, pocośmy tu przyszli.
— Nie jestem tego ciekawy. Uważam was za włóczęgów i przestępców, i to mi wystarcza.
— My jednak przychodzimy tu w zamiarach zupełnie przyjaznych...
— Milczeć! Znam się na nikczemności białych włóczęgów, którzy kręcą się po Gran Chaco, by szczuć Indyan jednych przeciw drugim i wyciągać stąd dla siebie korzyści. Nienawidzę białych i nie chcę ich znać, a jeśli który z nich tu wtargnie, ginie natychmiast... Śmierć białym! oto moje hasło.
— Mylisz się pan jednak co do nas, bo przybyliśmy tu wyświadczyć panu ważną przysługę.