Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   123   —

— Mylisz się pan. Nie spotkaliśmy nikogo i nie mówiliśmy z nikim.
— Niemożliwe to jednak, abyście sami wpadli na trop, prowadzący tu aż przez drzewo.
— Owszem, znaleźliśmy ślad dwu ludzi i po tych śladach trafiliśmy aż tutaj.
— Jesteście niezwykle zuchwali i niewątpliwie źli ludzie, bo przybywacie tu, nie pytając o pozwolenie. A przecie nikomu z obcych niewolno wiedzieć, że mieszkam w tej skale. Wiedzcie jednak, że kto wtargnie tu podstępem lub przemocą, ten już stąd nie wychodzi żywym. Tak być musi i tego wymaga moja tajemnica.
Mówił to z taką powagą i pewnością siebie, że kto inny byłby uwierzył, iż jest beznadziejnie zgubiony. Ja jednak odrzekłem mu najspokojniej:
— Nie przypuszczam, abyś pan był w możności wykonać swą groźbę, choćby z tego powodu, że mamy poza sobą drzwi otwarte.
— O! gdyby nawet udało się wam uciec, to jeszcze i wówczas niema dla was ratunku, bo dam tylko znak, a zlecą się tu w jednej chwili moi wojownicy i rozniosą was na strzępy.
— Ba! ale wojowników niema obecnie w osadzie, bo poszli na wyprawę.
— A! wiesz o tem?
— Wiem.
— Jesteście więc szpiegami, skoro nasze sprawy tak bardzo was interesują, i nie myliłem się już na pierwszy rzut oka. Tak, moi wojownicy poszli. Ale jest ich jeszcze dosyć w domu, by was pochwycić.
— Mamy karabiny; będziemy się bronili...
— Mówię wam jednak, że się stąd wcale już nie wydostaniecie. Popatrzcie-no tylko za siebie...
Pociągnął za sznurek, zwisający przy drzwiach, i w tej chwili drzwi zatrzasnęły się za nami. Widocznie urządzony tu był jakiś mechanizm, o którym nie mieliśmy pojęcia.