Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   4   —

i wywożenia jej na statkach w dół rzekami Salado Paraną.
— Czy mają na to koncesyę?
— Nie wiem. Obaj przywódcy byli tu jakoby w mieście niedawno, poszukując przewodnika, który się tu chwilowo znajdował, a ludzie ich czekali na nich u ujścia rzeki.
— Czy to jest liczne towarzystwo?
— O, tak. Część ich popłynęła naprzód na łodziach w górę Salado, aby tam oczekiwać na pozostałych, którzy dążą wozami, zaprzężonymi w woły.
— Wozami? Czyż można się tam w ten sposób dostać?
— Można. Tylko w pobliżu Parany droga kołowa jest niemożliwa, więc rozbiera się zazwyczaj wozy na części i przenosi się je na grzbietach wołów daleko na wolny camp, gdzie składają te części nanowo i już dalej jadą bez przeszkód aż na miejsce. Prawdopodobnie zresztą przeprawa cała nie jest zbyt trudną, skoro wśród podróżnych są kobiety i dzieci.
— Widocznie więc zamierzają osiąść tam na stałe, albo przynajmniej na czas dłuższy?
— Nieinaczej. A ponieważ mój szczep uważa ów kraj za swoją ojczystą dziedzinę, postanowił więc bronić się przed najazdem. Z tego względu chcę jak najprędzej dostać się do swoich i przygotować ich na przyjęcie napastników. Umiem zresztą po hiszpańsku i mogę się przydać w czasie zatargu choćby jako tłómacz. Wprawdzie przywódzca białych rozumie nasz język doskonale i uchodzi za dobrego znawcę Gran Chaco, jednak moja znajomość języka hiszpańskiego może się przydać naszym.
— Jakże się ów przywódzca nazywa?
— Geronimo Sabuco.
— A!... Jest-że to ten sam, którego nazywają sendadorem?
— Ten sam. Czy zna go pan?
— Osobiście nie, ale z opowiadań, i słyszeliście