Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   116   —

— Moje przypuszczenia nie są bez pewnych podstaw. Wiadomo przecie panu, że sendador ma w Chaco tajemnicze mieszkanie i że zawarł przymierze z Indyanami?
— No, tak.
— Że dalej, jako sławny przewodnik przez Andy, skręcił głowy wielu podróżnym i że wreszcie, jak to pan sam mówisz, skierował teraz swoje szpony przeciw jakimś białym na Paranie...
— Caracho!... Teraz zaczyna mi się wyjaśniać cała sprawa. No, no! w panu istotnie jest pół dyabła; jabym nigdy nie wpadł na podobną myśl. Powiada pan tedy, że owym teściem jest naprawdę sam sendador; ale przecie niewiadomo, czy miał on nawet jaką córkę...
— Miał, czy nie miał, wszystko jedno. Dosyć, że jestem pewny tego, co mówię, i mam nawet w myśli gotowy plan dla nas na najbliższą przyszłość. Mbocovisowie chcą napaść Tobasów, aby dostać w ręce ich naczelnika razem z jego skarbami. My jednak obrócimy kota ogonem, napadniemy na nich i złowimy sendadora.
— Znakomicie, sennor. Czuję teraz, mimo ogromnego wyczerpania, jakby jakieś nowe siły weszły we mnie. Śpieszmy więc. Do rana zajdziemy do Laguna de Carapa.
I natychmiast ruszyliśmy zdwojonym krokiem dalej, usposobieni jak najlepiej, pomimo uciążliwej drogi przez las i krzaki, a następnie przez obszerną piasczystą równinę.
Piasek był tu tak miałki, że grzęźliśmy w nim po kostki, ale pomimo to nie ustawaliśmy w drodze ani na chwilę. Pena umiał znakomicie się oryentować podług gwiazd, za co go też pochwaliłem.
— A widzisz pan, że ze mnie nie taki żak, jak się to panu na razie wydawało. Wszak dobrześmy uczynili, żeśmy zboczyli od głównego kierunku, bo przynajmniej Indyanie nie zauważą śladów naszych. Obecnie zaś zażądam od pana tego, czegobyś pan się nigdy po mnie nie spodziewał.