Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   110   —

jeszcze, podążyłem spory kawał za nimi. Jednak oddalili się, nie oglądając się nawet. Wróciłem tedy do Peny. Zastałem go już nie w krzakach mimozowych, lecz przy pozostawionym przez Indyan ogniu. W tak krótkim czasie zdołał już był zdjąć skórę z coati i wetknął kawał mięsa w ogień.
— I czerwoni przecie mogą się na coś przydać — mówił do mnie.
— Nawet ogniska nie zgasili, i my, dzięki temu, nie potrzebujemy się trudzić zbieraniem suchych gałęzi.
— Rzeczywiście... Nie wiesz pan jednak napewno, czy nie wrócą tu jeszcze, a siadasz pan najspokojniej przy ich ogniu...
— Ech, co mi tam! Skoro człek głodny, to... to... Niech-no pan pójdzie za moim przykładem!
— Teraz mogę to uczynić, bo się przekonałem, że odeszli zupełnie. Ale... śpieszmy się, przyjacielu; musimy dziś wieczorem koniecznie podsunąć się pod ich legowisko, a może dowiemy się czego o ich zamiarach.
— Więc wieczorem nie będziemy mieli ognia! Niechże pan tak mówi odrazu, bo w takim razie upiekę całego zwierza. Spożywszy z niezwykłym apetytem przyrządzoną pieczeń, zabraliśmy resztki mięsa do sakiew i po upływie niespełna godziny podążyliśmy dalej śladami dzikich, wchodząc niebawem znowu w las. Ciągnął się on przez trzy godziny, a kto wie, czybyśmy w nim sobie dali radę, gdyby nie Indyanie, którzy bezwiednie utorowali byli nam drogę wśród gąszczów i zarośli. Nieraz w ciągu tej drogi zbliżaliśmy się do nich tak, że słychać było ich głosy, i zmuszeni byliśmy zatrzymywać się, zanim się nieco oddalą.
W ten sposób znaleźliśmy się w końcu na obszernej równinie, pozbawionej zupełnie roślinności i wody. Ta ostatnia okoliczność była dla nas dosyć przykrą, gdyż po sutym posiłku mieliśmy silne pragnienie. W jednem wreszcie ustroniu znaleźliśmy trochę zieleni,