Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   109   —

— Do dyabła! któż to ku nim idzie? Istotnie z przeciwnej strony zbliżyli się w tej chwili dwaj mężczyźni i usiedli przy ognisku. Jeden z nich był Indyaninem, ubranym nie lepiej od swoich towarzyszów, ale na głowie miał odznakę z piór i trzymał w ręku jakąś strzelbinę, podczas gdy reszta nie miała broni palnej, a tylko noże, lance i rury do wydmuchiwania strzał. Drugi był to... biały; nizkiego był wzrostu, dosyć krępy, z czarnym, obfitym zarostem. I ten miał strzelbę, a z za szarfy, którą był owinięty zamiast pasa, wyglądały dwa noże i dwa pistolety.
— Czy znasz pan może tego białego? — zapytałem.
— Nie. Ale Indyanin nie jest mi obcy; widziałem go raz w Paso de los Torros, a potem znowu w Cardovo. Nazywa się Venenoso i jest naczelnikiem Mbocovisów.
— Nie słyszałem dotąd podobnego nazwiska. Venenoso znaczy „trujący“.
— Tak też jest w istocie. Gdyby pan przebywał dłużej w dorzeczu Rio Salado, dowiedziałbyś się o nim niejednej rzeczy. Jest to śmiertelny wróg białych, i dziwię się nawet, że w jego towarzystwie znajduje się ktoś z naszej rasy. Venenoso jest krwiożerczy, jak pantera, i nigdy nie usiedzi spokojnie, a tylko ciągle wszczyna zatargi i walki. Jest on jednak tak chytry, że niczego otwarcie dowieść mu nie można, chociaż o zbrodniach jego wiadomo wszystkim.
— Czy przynajmniej waleczny? — Dyabła tam! Niech pan nie ocenia tutejszych Indyan podług skali północno-amerykańskich Apaszów. Tutejsi Indyanie potrafią rabować i mordować, ale przed niebezpieczeństwem umykają w popłochu, jak barany. Obrzydliwa natura!
Czerwonoskórzy, najadłszy się, zabrali swoje manatki i ruszyli w dalszą drogę. Naczelnik i biały szli na samym przodzie.
Aby się upewnić, czy nie zamierzają powrócić tu