Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   108   —

ledwie do połowy pokryci są jakiemiś szmatami. Co innego w północnej Ameryce. Tamtejsi Indyanie przynajmniej przestrzegają charakterystyki w stroju. A tu co?
— Masz pan słuszność. Ale przecie możeby można było poznać po mowie? Cicho! słuchajmy!
Indyanie byli widocznie w bardzo dobrym humorze, gdyż rozmawiali ze sobą swobodnie i wesoło, chociaż nie zbyt głośno. Czasem tylko ozwał się któryś donośniej, wyrażając podziw lub zachwyt, albo wreszcie niezadowolenie, że mu się mięso zanadto przypaliło.
Pena przez jakiś czas wytężał słuch, wreszcie ozwał się do mnie szeptem:
— No, nareszcie wiem... Są to Mbocovisowie.
— Znany jest panu ten szczep?
— Właściwie nie można ich nazywać szczepem. Jest to raczej lud, który się rozpada na liczne grupy. Przed sześcioma laty bawiłem u nich parę miesięcy, gdyż na ich obszarze znajdują się liczne drzewa chinowe. Słownik tych Indyan jest bardzo skąpy, i dzięki temu nauczyłem się wkrótce ich języka o tyle, że mógłbym od biedy zrozumieć.
— Podobno są to najbardziej z całej rasy wojowniczo usposobieni Indyanie?
— Istotnie, ale na szczęście nie są liczni, i plemię ich zanika z każdym rokiem właśnie z powodu tego, że wielu ich ginie w ciągłych utarczkach z innemi plemionami.
— Słyszałem, że szczególniejszą nienawiścią pałają do szczepu Toba.
— Tak, tak. Ci ostatni są łagodni, spokojni i dla białych dosyć życzliwi. Niektórzy nawet osiedlili się na stałe i uprawiają rolę, o ile oczywiście można to nazwać uprawą. Napadnięci jednak, bronią się, jak lwy. Budzą ponadto podziw wspaniałą budową ciała, podczas gdy naprzykład Mbocovisowie są skarłowaciali i wogóle zwyrodniali. Oni...
Tu nagle Pena przerwał, a po chwili rzekł: