Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   107   —

Las nie był tu zbyt gęsty, a pomiędzy drzewami rosły krzaki, dzięki czemu mogliśmy bez trudu a niepostrzeżenie zbliżyć się do kierunku śladów. Posuwając się w ową stronę ostrożnie, usłyszeliśmy nareszcie ludzkie głosy.
— Sąl — szepnął Pena. — Co teraz robić? czekać, aż pójdą, czy też zbliżyć się do nich?
— Lepiej będzie, gdy podsuniemy się aż pod samo obozowisko, bo może uda się nam dowiedzieć, co to za ludzie. Posuwaj się pan ostrożnie za mną, ale w takiem oddaleniu, żeby nas dzieliły od siebie co najmniej dwa pnie drzewa.
Poczęliśmy się skradać cichutko, lecz o kilkanaście kroków natrafiliśmy na zwartą gęstwę krzaków mimozowych, bardzo kolczastych, przez które przedostać się należało do przedsięwzięć niezmiernie trudnych i niebezpiecznych wobec możliwości natknięcia się na węże lub drapieżne zwierzęta, na co należało się przygotować, pełznąc na brzuchu po ziemi, gęsto osłoniętej korzeniami. W puszczy jednak mało się zwraca uwagi na takie okoliczności, zwłaszcza w chwilach, gdy zwlekać nie można, i ryzykuje się często życie bez namysłu.
Udało się nam jednak szczęśliwie przepełznąć przez gąszcze aż na miejsce, skąd mogliśmy dokładnie obserwować Indyan. Siedzieli przy ognisku, piekąc mięso, zatknięte na długich patykach.
— Czyż to nie ironia? — szepnął Pena. — Ja, człowiek cywilizowany, musiałem się zadowolnić kawałkiem surowego ścierwa, a oto ci dzicy sporządzają sobie pieczenie...
— Głupstwo! Wolałbym wiedzieć, do jakiego oni należą szczepu.
— Ba! W jakiż sposób dowiedzieć się o tem?
— Sądzę, że pan, jako znawca Gran Chaco, łatwo może...
— Za wiele pan ode mnie wymaga. Skąd ja ta mogę wiedzieć? po ubraniu? cóż oni mają na sobie?