Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   104   —

— Nie ominiemy, lecz przeciwnie, zajmiemy się nimi bardzo szczegółowo. Jeżeli bowiem ciągną w zamiarach jakiegoś rabunku, to nie może być dla nas obojętne, i należałoby przeszkodzić zbrodni. Musimy spotkać się z tymi ludźmi koniecznie.
— Ba, ale w takim razie musimy zmienić kierunek naszej drogi. Dążymy przecie na północny zachód, oni zaś prosto szli tędy na zachód.
— W tem miejscu tropy prowadzą istotnie ku zachodowi, ale zapewne wiadomo panu o tem, że w Gran Chaco nie można podróżować po prostej linii. Czerwonoskórzy muszą znać okolicę dokładnie, a więc umieją omijać i obchodzić przeszkody, wobec czego zbaczają często od głównego kierunku. Najlepiej będzie, gdy podążymy ich śladami, bo może nam się uda dowiedzieć, dokąd dążą i jakie mają zamiary. Gdybyśmy zaś szli naprzód swoją drogą, nie troszcząc się o nich, moglibyśmy właśnie bardzo łatwo zetknąć się z nimi niespodzianie, a spotkanie to byłoby prawdopodobnie nie bardzo przyjemne. Zresztą, idąc ich śladami, będziemy mieli utartą ścieżkę.
— No, tak. Ale mimo wszystko czuję się dyabelnie przygnębiony, nieszczęśliwy i... głodny. Chwilami miałbym ochotę palnąć sobie w łeb; niechby się skończyła już ta moja udręka...
— No, no! nie rozpaczać, Pena! Zdaje mi się, że ja mam więcej powodów do zwątpienia, a jednak nie tracę ani na chwilę otuchy; przeciwnie, prze mię naprzód jakaś niewidzialna siła i nęci w oddali promyk nadziei. Nie mogę zresztą opuścić rąk, gdy towarzysze moi przepadli niewiadomo gdzie, i może grozi im jakie niebezpieczeństwo. Odszukać i ratować ich trzeba choćby ostatkami sił!
Gdyśmy uszli jeszcze spory kawał śladami Indyan, Pena przystanął nagle i rzekł:
— Przepraszam... zdaje mi się, że nie zrozumiałem dobrze ostatnich słów pańskich. Czyżby naprawdę towarzysze nasi żyć jeszcze mogli?