Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   105   —

— Jestem tego pewien.
Pena na te słowa wybałuszył na mnie oczy, przytknął palec do czoła i rzekł:
— Pokiełbasiło się więc panu już zupełnie w głowie. A szkoda! bardzo wielka szkoda! Uważałem pana za człowieka niezwykle mądrego i roztropnego, a tu nagle zaczynasz pan prawić takie niedorzeczności...
— ?
— No, że nasi towarzysze żyją.
— Powiedziałem panu już przedtem, że dopóty nie uwierzę w czyjąś śmierć, dopóki nie ujrzę zwłok, a względnie wiarygodnego świadectwa śmierci.
— Ależ to się samo przez się rozumie, że oni już nie żyją. Aby zaś przekonać się o tem dowodnie, najlepiej uczynimy, przedsiębiorąc poszukiwania nanowo.
— Otóż w tym właśnie celu idziemy przez te bezdroża.
— Jakto? Chcesz pan może wlec się na koniec świata za tymi Indyanami? Nie! Daruj pan, ale to naprawdę śmieszne! Co do mnie, nie mam ani ochoty, ani obowiązku towarzyszyć tam panu.
— No, pójdziesz pan przecie jeszcze nieco dalej, skoro zawędrowaliśmy aż tutaj — prosiłem. — Może nareszcie będzie z tego jaki pożytek.
Pena spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i rad-nie-rad powlókł się za mną, mrucząc niezadowolony. Udobruchał się jednak nieco, gdyśmy wyszli z lasu i zobaczyliśmy nagły skręt ścieżki w naszym kierunku, co pozwalało domyślać się, że Indyanie omijali tu jakąś nie do przebycia przeszkodę.
Po niejakimś czasie zagłębiliśmy się znowu w las, na szczęście rzadki, a więc nie wymagający wielkich wysiłków w drodze. Tu zdarzyło się coś, co w zupełności wróciło humor memu towarzyszowi. Oto spostrzegliśmy wiewiórkę, za którą pędziły jakieś dwa większe zwierzątka. A tak były zacietrzewione pogonią, że nic sobie z naszej obecności nie robiły.