Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ II.
Stary Dessiérto.

Trzeciego dnia rano po rozbiciu naszej gromadki ja i Pena, słowa do siebie nie mówiąc, podążaliśmy osamotnieni wśród dzikich okolic w kierunku Andów.
Nigdy jeszcze w życiu nie czułem się tak przygnębionym, jak właśnie owej chwili. Przyzwyczajony do odbywania podróży na koniu, musiałem teraz brnąć przez wysoką trawę i zarośla w ostatnich niemal wysiłkach.
Towarzysze przepadli niewiedzieć gdzie. Pozbawiony byłem przytem wszystkich swych rzeczy z wyjątkiem jedynie broni, do której ledwie coś trochę miałem amunicyi, bo główny zapas mieścił się w torbie u siodła i wraz z koniem został mi zabrany przez sendadora. Pena również nie rozporządzał wielkimi zapasami.
Wędrowaliśmy przez najdziksze rejony Gran Chaco.
Część tej prowincyi, będąca już w granicach Argentyny, należy do strefy podzwrotnikowej i pokryta jest niezwykle bujną roślinnością. Obficie nawodniona, tembardziej jest trudna do przebycia w porze deszczowej, gdy wskutek wylewów rzek wybiegają od nich długie odnogi, podobne do tak zwanych maijeh nad Górnym Nilem lub do bajous w północnej Ameryce. Wokoło tych podlegających zalewom wgłębień w okolicach rzek skupiają się zwarte, nieprzebyte prawie lasy, nazywane z hiszpańska przez europejczyków monte impenetrabile. Lasy te nie składają się wyłącznie z sa-