Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   94   —

— Doskonale! Widzę, że jesteś pan dzisiaj w nieszczególnym humorze, więc propozycye, jakie panu miałem dzisiaj uczynić, pozostawię na jutro.
Na tem skończył, nie odzywając się już do mnie więcej.
Indyanie upiekli mięso, a spożywszy je, pokładli się spać, z wyjątkiem dwóch, którzy mieli obowiązek czuwania. Ułożył się też do snu i sendador, obejrzałszy przedtem, czy dobrze jestem skrępowany, i wydawszy owym dwóm wartownikom jakieś rozkazy.
Powoli ogień począł przygasać, rzucając w ciemność ostatnie słabe blaski, i wreszcie zagasł zupełnie. Nie spałem, rozmyślając nad tem, jakby się wydostać z matni, strażnicy zaś moi z początku rozmawiali, aż wreszcie zbrakło im widać tematu, bo uspokoili się i kto wie, czy nawet nie posnęli.
Po chwili w ciszy posłyszałem za sobą leciuchny szmer. Z początku myślałem, że to jakieś zwierzę skrada się do obozu. Było to jednak mylne mniemanie, bo oto szepnął ktoś w mą stronę z za pnia drzewa:
— Czy pan śpi? To ja, Pena... Przetnę panu więzy, poczem proszę schwycić karabiny, a ja wezmę rewolwery, i pobiegnie pan za mną.
— W jakim kierunku? — zapytałem szeptem.
— Za mną, to wystarczy.
— Gdzie są konie?
— Nie wiem.
— Szkoda! Ale trudno... Przekonam się jednak, czy śpią strażnicy.
Poruszyłem się umyślnie dość głośno, ale żaden nie zwrócił na to uwagi. Wówczas Pena podszedł do mnie, poprzecinał mi więzy na rękach i nogach, poczem, nie zwlekając, chwyciłem swoją broń, nacisnąłem kapelusz na uszy i pocichu, jak kot, pomknąłem w krzaki. Pena jednak, uchwyciwszy mię za rękę, tak mię ciągnął gwałtownie, że narobiło to szmeru, i zbudzeni z drzemki wartownicy wszczęli popłoch.
Ale Pena znał drogę doskonale i nie stropił się