Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   95   —

alarmem w obozie. Biegłem więc za nim, co tchu starczyło, i niebawem znaleźliśmy się na otwartym stepie.
— Ach, gdyby mieć konie!
— Daj pan spokój z końmi! — strofował mię Pena. — Dobrze, że pan z życiem uchodzisz, i nie mamy się nad czem zastanawiać, bo każda chwila nam droga.
Po kwadransie zwolniliśmy nieco biegu, bo już tchu nam zabrakło. Indyanie, rozproszeni po lesie w poszukiwaniu mnie, wrzeszczeli tak głośno, żeśmy ich tutaj jeszcze słyszeli.
— Proszę mi powiedzieć, sennor Pena, dokąd dążymy? — zapytałem.
— Rozumie się, że na miejsce wypadku.
— Czy znasz pan drogę?
— Wybornie, bo posuwałem się ustawicznie za wami. No, niema co mówić, ale noc mieliśmy okropną...
— Dzięki panu i Gomarze. Dobrze jeszcze, żeś pan swój błąd naprawił.
— Sumienie mi nakazywało, i cieszę się ogromnie, że mi się to udało.
— Czy pan widziałeś, jak się to wszystko stało?
— Owszem. W czasie, gdy skradałem się chyłkiem do lasu, by podpatrzyć tam sendadora i dać mu kulą w łeb, posłyszałem w obozie waszym zgiełk. Przybiegłem więc co rychlej w pobliże, lecz już było po wszystkiem: wiązano właśnie pana. Skryłem się tedy na uboczu, oczekując, co będzie dalej. Po dłuższej naradzie sendador zabrał pana i dwudziestu ludzi oraz konie, a ja, zwracając przedewszystkiem uwagę na pana, śledziłem was aż do skutku. Nie przyszło mi to zbyt trudno, bo część Indyan maszerowała pieszo, a więc nie mogli mię odjechać. Dotarłszy do dzisiejszego waszego obozowiska, czekałem w ukryciu tak długo, aż wszyscy posnęli, no i, jak pan widzisz, udało mi się uwolnić pana z opałów.
— O losie towarzyszów nic panu nie wiadomo?
— Niestety, nie próbowałem nawet przyjść im