Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   93   —

słońce już nie dało się odczuwać, domyśliłem się, że zasłoniły je chmury, bo i powietrze oziębiło się znacznie.
Gniewało mię to, że nie mogłem dowiedzieć się, ilu ludzi miał do rozporządzenia sendador. Wiedziałem tylko, że część ich jechała, część zaś szła pieszo. Droga w takich warunkach dłużyła mi się okropnie. Ale nareszcie stanęliśmy w jakimś lesie, gdzie odwiązano mię od siodła, zsadzono z konia i zaprowadzono pod niegrube drzewo, do którego zostałem silnie przykrępowany, a następnie po niejakimś czasie zdjęto mi przepaskę z oczu, i mogłem nareszcie rozejrzeć się w otoczeniu.
Niedaleko mnie znajdowała się niewielka polanka, w pośrodku której ze dwudziestu Indyan krzątało się, rozpalając ogniska. Wśród nich zauważyłem sendadora, który w niezrozumiałym dla mnie języku żywą z nimi prowadził rozmowę.
Indyanie odziani byli bardzo lich o; niektórzy mieli tylko nędzne łachmany na biodrach. Uzbrojenie ich składało się z nożów, łuków i rurek do wydmuchiwania strzał.
Sendador usadowił się niedaleko mnie, a obok niego leżały na ziemi moje karabiny i rewolwery.
— Może się to panu nie podoba — rzekł, spostrzegłszy, iż wzrok mój spoczął na tych przedmiotach, — ale muszę panu oświadczyć, że te rzeczy zabrałem dla siebie.
— Na co się one panu przydadzą?... Trzeba przecie umieć korzystać z podobnej broni.
— No, no! znowu przybierasz pan ton wyniosły! Jeśli tak, to i ja zacznę na inną nutę. Za karę nie otrzymasz pan dzisiaj wieczerzy i zostaniesz w tej pozycyi przez całą noc. Widzisz pan przecie, że nie wszystko zabraliśmy panu, jak tego domagali się Indyanie. Jeżeli jednak będziesz pan względem mnie krnąbrny, pozwolę im na wszystko.
— Możesz pan pozwalać, ale posłuszeństwa niech się pan ode mnie nie spodziewa.