Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   92   —

że nie uczynię mu krzywdy, i dotrzymam słowa, ale pod warunkiem, że nie będziesz pan usiłował umknąć, bo w razie przeciwnym zgładzę pana ze świata bez żadnego skrupułu.
— Gdzie są moi przyjaciele? — spytałem.
— W miejscu najzupełniej bezpiecznem.
— Żyją więc?
— No, ja uważam za najbezpieczniejsze to miejsce, z którego nigdy się już nie wraca...
— To podłość!
— Nie zapominaj się pan! Wszak znajdujesz się w mej mocy.
— Wszystko mi jedno. Jeśli pan nie zamordujesz i mnie, bądź pewny srogiej pomsty z mej strony.
— Ech! — zaśmiał się, — już ja się postaram o to, by nie doznać tej pomsty. A teraz musimy udać się w dalszą drogę. Każę pan a posadzić na konia, ale ostrzegam, że najmniejszy opór będzie pana drogo kosztował.
— Proszę mi zdjąć zasłonę z oczu.
— Oho! nie jestem tak naiwny. Nie powinieneś pan wiedzieć, przez jaką okolicę pojedziemy.
Uwolniono mi na chwilę nogi, bym mógł wsiąść na konia, poczem umocowano mię do siodła tak, że byłem zupełnie bezwładny, i ruszyliśmy.
Już po kilku krokach poczułem, że nie siedzę na swym gniadoszu, którego zapewne wziął dla siebie sam sendador. Mimo usiłowań zoryentowania się w kierunku drogi, nie mogłem tego stwierdzić i tylko z różnych szczegółów wywnioskowałem, że jechaliśmy przez las, a następnie przez preryę, poczem brnęliśmy przez piaski. Gdy słońce weszło i poczęło mię grzać z tyłu, wywnioskowałem z tego, że jedziemy w kierunku zachodnim.
W jakimś lesie stanęliśmy na krótki odpoczynek, i sendador kazał mi dać sztukę mięsa oraz trochę wody, co mi nieszczególnie smakowało, a następnie długi czas jechaliśmy przez okolicę otwartą; że zaś