Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   91   —

Używając w walce rąk i nóg z dobrym skutkiem, gdyż napastnicy padali przede mną ławą na ziemię, spostrzegłem jednak wkrótce, że wysiłki moje są daremne. Po chwili zakonnik został ostatecznie pokonany, i kilkunastu Indyan otoczyło go, wiążąc mu ręce i nogi, Larsen zaś bronił się jeszcze czas jakiś, ale, niestety, i ten wobec liczebnej przewagi przeciwników ostatecznie poddać się musiał.
Teraz dopiero spostrzegłem, jak wielkie uczyniłem głupstwo, rzucając się w wir walki. Gdybym był pozostał na uboczu, mógłbym przynajmniej ratować w jakikolwiek sposób swych towarzyszów, co przy mojej pomysłowości, być może, udałoby się w końcu. Poczuwszy żal do siebie samego za swą nieoględność, próbowałem teraz przebić się przez zgraję, sięgnąłem więc do pasa po rewolwer lub nóż... niestety, nie było już ani jednego, ani drugiego; najwidoczniej podczas szamotania się ani się spostrzegłem, jak zostałem pozbawiony broni. W podobny zapewne sposób zabrano też broń moim towarzyszom, gdyż żaden z napastników nie został raniony, ani zabity.
— Poddać się! — wrzeszczał z ubocza sendador. — Zaręczam, że nic się panu złego nie stanie. Opór jest zupełnie zbyteczny.
Uznając smutną prawdę ostatnich słów sendadora, opuściłem ramiona, które skrępowano mi natychmiast.
Czerwonoskórzy, uporawszy się wreszcie ze mną, poczęli krzyczeć, jak opętani, na znak tryumfu i dopiero wyładowawszy przez gardła do reszty swą radość, ze zwycięstwa, ucichli wkońcu.
Sendador kazał zawiązać mi oczy, a następnie wzięto mię na ręce i uniesiono. Ażeby mieć pojęcie o odległości, liczyłem kroki tych, którzy mię nieśli, lecz doszedłszy do półtora tysiąca, dałem spokój.
Upłynęło od chwili zabrania mię kilka godzin, gdy usłyszałem tętent kopyt końskich, i druga banda Indyan przyłączyła się teraz do nas.
— Przyrzekłem panu — ozwał się sendador, —